poniedziałek, 10 czerwca 2013

Cykady na Cykladach




Wakacje szkolne zbliżają się wielkimi krokami. Posiadacze dzieci muszą się podporządkować grafikowi przerw od nauki i wtedy setki tysięcy ludzi wypełzają na plaże. Turystyczne miejscowości wstają z martwych, disco leci z głośników, a zapach smażonej ryby przeplata się z zapachem waty cukrowej, gofrów i zapiekanek. Żar leje się z nieba na przemian z ulewami, ale nie ma zmiłuj - skoro są wakacje, trzeba iść na plażę. Każdy doświadczony Polak zna się na plażingu i ma ze sobą parawan, materace, dmuchane zabawki, kosze piknikowe, swoje radio, żeby mógł słuchać akurat innego disco, niż sąsiad zza parawanu obok i lodówkę przenośną wypełnioną zimnym browarem. W takich warunkach udar gwarantowany, poparzenia skóry, zalana pała, dzieci spuszczone ze smyczy niczym dzikusy, które nigdy nie widziały wody i to wszystko na małym skrawku piachu pomnożone razy 1000.
Taki obraz jest niestety nieodłącznym elementem naszego jakże pięknego wybrzeża, a wiem co mówię, bo w zeszłym roku podczas 3 miesięcznych wakacji przejechałam jego większość. Miałam to nieszczęście rezydować jedną noc w Mielnie – osadzie dresów, wsioków i muzyki disco.
Na szczęście Ustka odrobinę uratowała honor. Słyszałam również od pewnej tyszanki (hasło krzyżówkowe: Mieszkanka Tychów), właścicielki działki w Dębkach, że są spokojne, piękne i z goła inne niż całe wybrzeże. W znaczeniu przenośnym i dosłownym, ponieważ mają tam plażę nudystów ;-)
Nie ukrywam, że moją miłością wybrzeża jest Gdańsk i jego okolice. Jeśli miałabym zamieszkać w innym mieście w Polsce, niż słoikowa Warszawa, to byłoby to moje miasto.
Patrioci spędzają czas nad polskim morzem, a Ci których nie stać na drogie i często deszczowe wakacje w kraju, wylatują czarterami do Egiptu za 1500 zł All inclusive.

Jest też trzecia grupa ludzi, którzy indywidualnie organizują sobie wyjazdy w mniej oblegane destynacje.
Gdyby to nie zależało od finansów, pojechałabym w podróż dookoła świata. Niestety parę błędów przeszłości tymczasowo opóźnia realizację tego marzenia, ale to tylko kwestia czasu. Dlatego też na razie skupiam się na krótszych wyjazdach, które organizuje sobie sama i za zwyczaj sama też na nie jeżdżę.
I tak, w listopadzie lecę na 2,5 tygodnia na Wyspy Zielonego Przylądka. Brzmi egzotycznie i ciekawie, ale poczyniłam już tyle przygotowań programu wycieczki, że mam wrażenie, że już tam byłam :-) Relacje oczywiście zdam na blogu.
Wszystkie podróże, w które się udam w najbliższych latach będą miały na celu znalezienie swojego miejsca na ziemi.

Mimo mojego zobojętnienia na politykę, Polska nie jest moim miejscem na ziemi, bo nie wydaje mi się być przyjazna. Klimat nie sprzyja nawet byciu miłym, polityka prorodzinna zniechęca do zakładania rodziny, skandalicznie niskie zarobki nie pozwalają na godne życie, a wszystkie kreatywne pomysły na życie i biznes od powstania do realizacji napotykają tępych urzędników, wielostronicowe formularze i żebracze proszenie o fundusze, nie wspominając już o absurdalnych haraczach jakie państwo ściąga z obywateli w postaci składek ZUS, z których nic nam się nie należy.
Dlatego podróże pomogą mi podjąć decyzję, gdzie dalej będę próbowała swoich sił.

Wszyscy chcielibyśmy żyć w miejscu pogodnym, słonecznym, ciepłym, stabilnym gospodarczo, chcielibyśmy mieć spokojna pracę, która będzie nas dowartościowywać, przyjaciół, z którymi spędza się wieczór na plaży przy butelce wina itp., itd.

To niesamowite, że ludzie w wieku 30 lat planują swoją starość. Jesteśmy młodzi, a „wijemy sobie gniazdo”, by godnie i wygodnie się zestarzeć i umrzeć. Jasne, bawimy się do upadłego, czasem wydajemy więcej niż powinniśmy, nadal po 2 butelkach wódki mamy fajowskie pomysły w stylu obejrzeć wschód słońca na wybrzeżu w lutym, albo wykąpmy się w fontannie, ale na co dzień skupiamy się na szykowaniu do starości. Odkładamy pieniądze, lokujemy je „w skarpecie”, inwestujemy w dzieci, by były naszą przyszłością i wszystko to po co? By godnie umierać i nie martwić się o to, że nie starczy nam na leki w wieku 80 lat, tak jak pokoleniu polskich powstańców i „małych żołnierzy”.
Temat śmierci najczęściej przewija się w rozmowach na cmentarzach, choć my z moją mama i siostrą nie możemy się wtedy powstrzymać od żartów, kawałów i głośnego śmiechu. W takich właśnie rozmowach omówiłyśmy kwestie oddania narządów, spalenia, kradzieży urny, żeby nie stała sama na cmentarzu i mega imprezy w stylu żabienieckim w ramach stypy :-)

Ja na przykład mam nawet swoją piosenkę na stypę ;-) 

„Jest bardzo, bardzo, bardzo cicho
Słońce rozpala nagie ciała
Morze i niebo ostro lśni
Dobrze mi, ach jak dobrze mi
Jem słodkie, słodkie winogrona
Ty śpisz w moich, moich ramionach
Morze i niebo ostro lśni
Dobrze mi, ach jak dobrze mi”

Myślę, że mimo, iż Norwegia wiedzie prym z państwach przyjaznych obywatelowi, to ja zdecydowanie wybieram kraje południa, bo to są właśnie klimaty, w których chciałabym żyć.

A wy co byście wybrali?

1 komentarz:

  1. Ja już mam idealny napis na swój nagrobek: "No i co się gapisz!Też bym wolała teraz leżeć na plaży!"
    :)
    Kinia

    OdpowiedzUsuń