Tytuł zapewne zaciekawił większość :-)
Na swoim blogu dużo o tym piszę, jakby stało się moją obsesją. Jak młoda matka, której cały świat kręci się w około swojego pierwszego dziecka, tak biegacze potrafią godzinami wymieniać się opiniami i spostrzeżeniami, mówiąc to z entuzjazmem godnym wizyty papieża w domu. I myślę, że każdy, kto tego spróbował, przyzna mi racje. Gdy choć raz poczujesz, jak ból zamienia się w przyjemne ciepło, a po 30km ogranicza ruch, gdy czujesz, że pokonujesz swoje słabości, gdy walcząc z zaburzoną motoryką, nie czując nóg, biegniesz dalej, bo to jedyne, co wydaje Ci się w danej chwili najważniejsze, gdy następnego dnia uśmiechasz się pod nosem, czując fizyczne wspomnienie wczorajszego sukcesu, jesteś z siebie dumny. A to największa nagroda.
Na swoim blogu dużo o tym piszę, jakby stało się moją obsesją. Jak młoda matka, której cały świat kręci się w około swojego pierwszego dziecka, tak biegacze potrafią godzinami wymieniać się opiniami i spostrzeżeniami, mówiąc to z entuzjazmem godnym wizyty papieża w domu. I myślę, że każdy, kto tego spróbował, przyzna mi racje. Gdy choć raz poczujesz, jak ból zamienia się w przyjemne ciepło, a po 30km ogranicza ruch, gdy czujesz, że pokonujesz swoje słabości, gdy walcząc z zaburzoną motoryką, nie czując nóg, biegniesz dalej, bo to jedyne, co wydaje Ci się w danej chwili najważniejsze, gdy następnego dnia uśmiechasz się pod nosem, czując fizyczne wspomnienie wczorajszego sukcesu, jesteś z siebie dumny. A to największa nagroda.
Miałam napisać o tym przed, bo jestem tchórzem, bez wiary w
siebie. Przygotowania były dla mnie ważne, bo skoro nie jestem „silna” to
przynajmniej technicznie i taktycznie będę przygotowana. Testy ubrań,
skarpetek, żeli, ilości spożytej wody, wybór śniadania przed, czy w czapce czy
w krótkim rękawku itp. Może się to wydawać obłędem, ale myślę, ze wszyscy bez
względu na płeć mieli te same obawy.
Mój pierwszy raz okupiony był ogromnym stresem, stopniowym
poznawaniem trasy, planowaniem menu na tydzień od startu, regulacją czynności
fizjologicznych, odpowiednim nawodnieniem i przyzwyczajaniem ciała do wielkiego
wysiłku, obciążenia oraz wstrząsów wewnętrznych, bo mi, jako żółtodziobowi mogło
przytrafić się coś w rodzaju wybuchu małej bomby atomowej w człowieku.
Nie dość, że bolą stawy i mięśnie, to jeszcze trzeba zmagać się z wewnętrznym bólem, który przechodzi dopiero parę DNI po skończonym biegu.
Nie dość, że bolą stawy i mięśnie, to jeszcze trzeba zmagać się z wewnętrznym bólem, który przechodzi dopiero parę DNI po skończonym biegu.
Mimo, że opowiadam o tych mało przyjemnych efektach
biegania, to nie ma większej nagrody niż endorfiny wypełniające cały organizm
od zmęczonych stóp po czubek spoconej głowy. A na twarzy pojawia się uśmiech. I
choć, gdy przebiegłam linię mety nie mogłam iść i wtedy wydawało mi się to
katorgą, dziś zastanawiam się, czy mogłam dać z siebie więcej i planuję kolejne
treningi, które zapobiegną temu co wydarzyło się na trasie.
A na trasie było tak: :-)
Po krótkiej rozgrzewce z Tomkiem, który od kilku miesięcy dodawał mi otuchy i
zarażał pozytywną energią, zajęliśmy swoje pozycje startowe. On gdzieś w tłumie
z przodu, ja nieśmiało gdzieś w ogonie :-)
Wszyscy dookoła skakali, rozciągali się, robili wygibasy, a ja tylko stałam
jakby z wyłączonym dźwiękiem i czekałam na start. Początek jest bardzo przyjemny,
bo biegnie się dość wolno w tłumie, ludzie machają, muzyka gra i jest całkiem
sympatycznie. Już po pierwszych 5 km panowie obsikiwali wszystkie dostępne krzaki
na Bonifraterskiej, ustawiali się w kolejkach do Toi Toi, jakby te 5km wcześniej
o tym zapomnieli ;-) Na trasie mija się przeróżne grupy biegaczy: Ja wyróżniłam
biegnących na tętno („Heniek zwolnij, bo mi tętno skacze”), biegnących na czas
(„biegniemy za szybko, musimy zwolnić, bo to nie jest zgodne z planem”) i moje ulubione
grupy „balony” – zbite grupki „zawodowych” biegaczy prących przed siebie oby
tylko mieć balon pacemakera w zasięgu ręki. Powodowało to lekkie zamieszanie na
trasie, bo albo blokowali całą szerokość trasy albo tratowali biegnących
wolniej.
Na szczęście kibice dawali z siebie wszystko. Nie spodziewałam się, że ich rola będzie tak ważna w naszym biegu. Oprócz stojącego muru ludzi, którzy wykrzykiwali nasze imiona, gwizdali, machali, przybijali piątki i klaskali, było też kilka rzucających się w oczy kibiców. Widziałam małą dziewczynkę machającą z balkonu, mamę jakiegoś Tomka krzyczącą, skaczącą i skandującą jego imię z takim entuzjazmem, że uśmiech pojawiał się na twarzy, ekipę dopingującą Wojtka, która przemieszczała się na rowerach i co jakiś czas wyskakiwali w transparentem, był chłopak z megafonem, krzyczący na 10 km, że już niedaleko, ktoś na Ursynowie z wieżowca wystawił głośniki i puszczał energetyczną muzę, na KEN w tłumie znalazła mnie Lilia, a na trasie co kilka kilometrów były napisy, świeżo namalowane, zagrzewające „Rudą” do walki. Nie jestem pewna, ale to chyba ta Ruda, którą poznałam dzień wcześniej ;-) Nie mogę oczywiście zapomnieć o silnej grupie pod wezwaniem w Lemingstadt, czyli kibiców z miasteczka Wilanów, którzy robili hałas słoikami wypełnionymi grochem oraz kontrowersyjnej grupie kibiców z ulicy Arbuzowej. Wszyscy Ci ludzie, bez względu na powód, dla którego właśnie wtedy znaleźli się przy trasie maratonu, dawali niesamowitą energię i szczerze uważam, że bez nich nasze wyniki były by słabsze. W całej tej litanii podziękowań i zasług, chciałabym wymienić trzy osoby: Arka, który zrobił ze mną próbne długie wybieganie i poświęcił masę czasu, nudząc się na rowerze :-), Anię, która mając swój upragniony wolny weekend przyszła powitać mnie na mecie i oczywiście osobę, która wspierała mnie od początku, a oprócz tego „tachała” mój tobołek z rzeczami na „po” witając mnie na mecie – Magda :-)
Zrobiło się łzawo, więc chciałam tylko dodać, że biegłam dla dziadka Tolka, który ostatnio przeszedł operacje oraz ku pamięci babci Ewy, która umarła w lipcu.
Na trasie spotkałam jeszcze takie indywidualności, jak
bosego biegacza, pannę młodą i jakiegoś oszołoma w majtkach i hawajskim wieńcu,
który bardziej przypominał uczestnika techno parady, niż maratonu, ale podobno wykręcił
niezły czas :-)
Niesamowita jest ta atmosfera jedności, i solidaryzowania się z innymi
uczestnikami, bo przecież kto może być bardziej empatyczny w danym momencie,
jak ten, który podziela Twój los.
Umysł ludzki szybko wypiera z pamięci ból i choć przez połowę maratonu w głowie padały następujące stwierdzenia: „po co to?”, „co ja tu robię?”, „to jest pierwszy i ostatni raz”, to dziś nie mogąc nawet truchtać, myślami wybiegam już w przyszłość i obmyślam nowy plan treningowy, by wyeliminować wpadki na trasie :-)
Umysł ludzki szybko wypiera z pamięci ból i choć przez połowę maratonu w głowie padały następujące stwierdzenia: „po co to?”, „co ja tu robię?”, „to jest pierwszy i ostatni raz”, to dziś nie mogąc nawet truchtać, myślami wybiegam już w przyszłość i obmyślam nowy plan treningowy, by wyeliminować wpadki na trasie :-)